Emperor, Amorphis, Limbonic Art, Peccatum, God Dethroned, Necromancer,
Sceptic
Z napisaniem tej relacji wstrzymywałem się przez kilka dni, aby całkowicie
ochłonąć po tym co zobaczyłem i usłyszałem na Mystic Festival '99. Nie
chciałem się za bardzo emocjonować, bo niestety spęd, chociaż udany,
miał jednak kilka wad, było parę niedociągnięć, ale o tym za chwilę.
Zaczęło się całkiem dobrze. Panowie ochroniarze, zgodnie z informacją
na bilecie, zaczęli wpuszczać dokładnie o godzinie trzynastej. Gratuluję
punktualności, choć nie powiem, żebym był z tego specjalnie zadowolony -
wystarczyło pół godziny stania w ścisku na zimnie, aby poziom mojego
wkurwienia przekroczył wszelkie dopuszczalne normy. Pierwszy zgrzyt
nastąpił od razu po wejściu. Mnie i Wolfchildowi udało się dostać do
hali jako jednym z pierwszych, ale współczuję tym, którzy zdecydowali
się poczekać, aż pierwsza "fala" przepchnie się do środka. Okazało się,
że w szatni jest tylko 400 wieszaków (na około 2000 osób), więc przed
większością ludzi pojawiła się kusząca perspektywa spędzenia koncertu
we wszystkich ciuchach (a jak już wspomniałem, 9 października ciepło
nie było). Szaleństwo w pełnym ekwipunku nie należy do przyjemności,
więc ludzie po prostu usadowili się na krzesełkach i stamtąd obserwowali
występy. Oczywiście znalazło się kilku desperatów, którym "pancerz" w
ogóle nie przeszkadzał, niektórzy nawet szaleli na płycie z wypchanymi
plecakami.
Na płytę wtargnęliśmy także jako jedni z pierwszych (Wolfchild :),
co pozwoliło nam zająć miejsce przy barierkach. Przyczółku broniłem aż
do końca - nie oddałem go, choć wrogów było wielu. Koncert zaczął się
w okolicach godziny 14 (znowu ta punktualność), więc nikt nie zdążył
umrzeć z powodu nadmiernie długiego oczekiwania. Festiwal rozpoczął
death metalowy Sceptic. Był to jedyny przedstawiciel naszej
krajowej sceny, do tego występował jako "+ niespodzianka", więc było
to naprawdę miłe zaskoczenie. Sceptic starał się jak tylko mógł, ale
publiczność nie była chyba jeszcze dostatecznie rozgrzana, więc występ
przeszedł bez większego echa. Panowie oparli się głównie na materiale
z debiutanckiego albumu (powinien już być w sklepach), gdzieś w środku
wtrącając cover Death (niestety, nie pamiętam już, który utwór). Publika,
choć jeszcze dość spokojna, ciepło przyjęła występ pierwszego zespołu,
festiwal rządzi się jednak swoimi prawami i trudno oczekiwać, żeby
żywiołowość występu supportu dorównał ostatniemu wykonawcy. Taki już
los zespołów rozpoczynających imprezy.
Miłej atmosfery nie popsuł drugi z wykonawców - Necromancer,
za którym jednak nie przepadam. Słyszałem wcześniej zaledwie jeden
ich kawałek - "Lust" i uważam, że jest taki sobie. Necromancer chyba
nawet go zagrał, ale głowy sobie za to uciąć nie dam. Publika bawiła
się jednak dobrze, sądząc po młynie jaki utworzył się kilka metrów od
barierek. Przy Necromancerze pojawili się też pierwsi amatorzy "pływania",
choć podniebne wojaże początkowo kończyły się tragicznie. Lądowania
w fosie były bardzo bolesne, ochrona stała z założonymi rękoma zamiast
wyłapywać lotników. Jak się miało później okazać, nie był to jedyny minus
na koncie ochrony. Wracając do Necromancera, najbardziej podobała mi się
pani grająca na klawiszach, z pięknymi, rozdmuchanymi rudymi kłakami,
którymi nawet kilka razy pomachała. Drugi gitarzysta przypominał Ricky'ego
Martina, miał tylko nieco dłuższe kudły :)
Kiedy Necromancer wreszcie skończył, na scenie pojawiła się kolejna "+
niespodzianka", czyli holenderski God Dethroned. Gdy zaczęli,
publika po prostu wpadła w amok. Dawno już nie widziałem takiego żywiołu,
w kierunku fosy płynęła chmara ludzi. Moshując za barierką dostałem w
głowę glanem tak mocno, że przez chwilę widziałem tylko mgłę. Holendrzy
dali zajebisty koncert. Myślałem, że już nic ich nie przebije. Zresztą
tego co się tam działo, nie da się opisać. Rzeźnia pod sceną, w przerwach
ciągłe skandowanie nazwy zespołu, widać było, że publikę God Dethroned
miał "kupioną". Nie dziwię się, że Holendrzy szczerzyli się od ucha
do ucha - takiego występu długo się nie zapomina. Teraz czekam tylko
na wywiad, w którym po raz setny przeczytam, że polska publiczność
jest najlepsza. Bo przecież jest, a żywioł na God Dethroned tylko to
potwierdził.
Następnie swoją obecnością zaszczycił nas zespół Peccatum, czyli
takie metalowe Kelly Family pod wodzą Ihsahna. Nie miałem okazji usłyszeć
wcześniej ich debiutu, ale po tym co zobaczyłem, na pewno go kupię. Opad
szczęki i oczy jak pięciozłotówki - po prostu zmiękłem. Pod sceną
zgromadziła się przeogromna rzesza ludzi - wszyscy stali i oglądali... bo
szkoda było walczyć. Teatralne ruchy Ihriel i Lorda PZ, stojący gdzieś w
cieniu Ihsahn, który po pierwszym kawałku doszedł do głosu... Porywający
black przesiąknięty ambientowymi wstawkami - to było tak zajebiste
przedstawienie, że jego przegapienie na tym festiwalu byłoby wielkim
błędem. Nie znam wrażeń innych ludzi, ale jeśli o mnie chodzi, Peccatum
ma nowego fana. Po zejściu ze sceny zespołu długo jeszcze wybrzmiewał
instrumentalny kawałek z playbacku, ale co tam. Peccatum spełniło swoje
zadanie - przede wszystkim zadziwiło zgromadzonych swoją odmiennością.
Występy ścisłego grona "gwiazd" rozpoczął Limbonic Art. Od razu
było widać, że to drugi po Emperorze najbardziej oczekiwany występ
tego dnia. Daemon i Morpheus bez "tapet" na twarzach, brutalna,
ale nie pozbawiona specyficznego piękna muzyka. Po prostu pełen
profesjonalizm. Limbonic, jak się później okazało, dał najdłuższy koncert:
wszystko trwało ponad godzinę. Publiczność ryczała większość tekstów -
oczywiście tych, które znała, gdyż panowie nie omieszkali też zagrać
kilku kawałków z najnowszego wydawnictwa zatytułowanego "Ad Noctum -
Dynasty of Death". Ze starych hitów usłyszeliśmy m.in. "When Mind
and Flesh Departs", "Moon in the Scorpio", "Misanthropic Spectrum",
"Beyond the Candles Burning", a na koniec oczekiwany przez wszystkich
"Darkzone Martyrium". To, co się działo podczas tego kawałka, zadziwiło
chyba nawet samych muzyków. Mieli oni już u nas okazję grać, poznali
polską publiczność, ale to, co działo się na Mysticu przerosło chyba
ich najśmielsze oczekiwania. Zespół zresztą podziękował, publiczność
także... długo skandując nazwę kapeli. O nowych kawałkach powiem tylko
tyle, że zajebiście mi się spodobały - kolejny albumik do kupienia.
Daemon i Morpheus zeszli już ze sceny, nastąpiła długa, chyba godzinna
przerwa. Nie wiem czym było to spowodowane (muzycy czekali na zapadnięcie
ciemności - red.), ale stojący na płycie ludzie po kilkunastu minutach
zaczęli się zdrowo irytować. Amorphis, który miał teraz zagrać,
przygotowywał się tak, jakby to on, a nie Emperor miał być gwiazdą
wieczoru. Z płyty poleciał nawet zbiorowy okrzyk "Kurwa mać! Ile mamy
stać?!", co skwitowano śmiechem, ale na Finach nie zrobiło to większego
wrażenia (nie ten langłydż :). Gdy Amorphis stanął wreszcie w komplecie
na scenie, okazało się, że nie wolno go fotografować. Nie wiem ile było
w tym prawdy, bo zdjęcia i tak robiono (w Polsce nikt się nie przejmuje
zakazami), ale ten kaprys "gwiazd" nastawił mnie bardzo negatywnie do
ich występu. Rozpoczęli od "In the Begining" z "Tales from the Thousand
Lakes". Jest to jeden z moich ulubionych kawałków Amorphisa, więc na
moment zatarł złe wrażenie. Później Finowie konsekwentnie starali się
wymieszać nowy i stary materiał. Poleciały więc kawałki z "Elegy",
"My Kantele", "Tuoneli", a także kolejny utwór z "Tales..." - "The
Castaway". Mimo próśb publiczności, Amorphis nie zagrał "Black Winter
Day", co przyjęto jękiem zawodu. Dla mnie był to najgorszy występ
wieczoru. Dużo gwiazdorstwa, brak kontaktu z publicznością (chyba,
że za kontakt uznamy wzajemne patrzenie się na siebie), ustalony
materiał. Wszystko wyglądało tak, jakby Finowie zrobili sobie grafik,
odwalili to co mieli tam zapisane i poszli do domu. Jak na tak wielki
i ambitny zespół, wyszło to wyjątkowo płytko.
Chwilę później nikt już nie myślał o Amorphis. Nadchodził czas, kiedy na
scenie miał pokazać się ostatni zespół, czyli oczekiwany przez wszystkich
Emperor. Nad sceną rozwieszono motyw bodajże z "Wrath of the
Tyrant", specjalne światła ukazały ikonę "E", wszystko zapowiadało się
wyśmienicie. W końcu Ihsahn, Samoth i Trym w towarzystwie dwóch muzyków
sesyjnych wylegli na scenę, zaś publiczność po prostu oszalała. Emperor
długo się nie zastanawiał. Muzycy wzięli się do dzieła i zaczęli tak
jak na "IX-Equilibrium", czyli od "Curse You All Men!". Było oczywiste,
że Emperor skupi się głównie na swoim ostatnim albumie, więc mile się
zdziwiłem, gdy okazało się, że usłyszymy wiele starych kawałków. Oprócz
wspomnianego już "Curse You All Men!", dostaliśmy także: "Thus Spake the
Nightspirit", "Decrystallizing Reason" (kult!), "I Am the Black Wizard"
(Aaargh!!!), "An Elegy of Icaros", "With Strenght I Burn", "Sworn"
(dedykowany Ihriel), "The Loss and Curse of Reverence", chyba także
"Wrath of the Tyrant" i na pewno "Inno a Satana". No i tyle! Wydawało
mi się, że Emperor zagrał jednak krótszy set od Limbonica, dzisiaj już
sam nie wiem. Koncert zespołu, dla którego przyjechałem na Mystic był
jak dla mnie zbyt krótki. Do tego dobrego słowa nie mogę powiedzieć o
klawiszach, których w ogóle nie było słychać - ginęły gdzieś w potoku
gitarowego szumu. Gdyby zamiast "Sworn" i "An Elegy of Icaros" zagrali
np. "The Warriors of Modern Death" z "IX" i jeszcze jakiś starszy numer,
na pewno byłbym bardziej zadowolony. No ale cóż, zobaczyłem, posłuchałem
i z mieszanymi uczuciami wracałem do domu...
Ostatnim gwoździem do trumny festiwalu okazał się występ Kovenant,
a właściwie jego brak. Hellhammer i Blackheart (Psy Coma), prawie ze łzami
w oczach opowiadali, że Nagash leży w szpitalu. Nie przekonali mnie nawet
obietnicami, że wrócą tu z Mayhem. Do tradycji polskich imprez należy
to, że ktoś z jakichś powodów nie może wystąpić - szkoda, że na Mystic
Fest się to nie zmieniło. W ramach zadośćuczynienia za brak Kovenant,
"pan Bunkier", czyli V-Jerry razem z Blackheartem rzucał w publiczność
kasetami magnetofonowymi. Wiadomo - jeśli psy są wkurwione, najlepiej
rzucić im mięso. Proszę panów - szkoda kaset, chyba że były to jakieś
odpady. Jednym z tych upominków dostałem w łeb, po czym kasetka spadła
na ziemię i ktoś w nią przez przypadek wdepnął :)
Ostatnia rzecz, o jakiej muszę wspomnieć, to postawa ochrony. Panowie
chyba pierwszy raz obstawiali imprezę metalową. Na początku nie łapali
wpadających do fosy kolesi, potem łapać zaczęli, ale kiedy przyszedł
występ Amorphisa, sytuacja zrobiła się niesamowita. Jakiś koleś zaczął
tłuc i wrzucać z powrotem spadających ludzi. Inni ochroniarze musieli
go odciągać i tłumaczyć "jak to się robi". I w sumie dobrze, bo zanosiło
się na porządny dym. Gratuluję rozsądnej postawy...
Specjalne pozdrowienia dla Michała z Sosnowca i Wolfchilda (w których
towarzystwie spędziłem cały koncert), Ihsahna (tego krakowskiego)
z Demonisą, Crusha z Abigail, Ricka (za wodę człowieku, za wodę!) i
reszty bydła którą gdzieś tam miałem okazję zobaczyć.
autor: KoRniK