Warszawa, Riviera Remont 13.03.1998
LIMBONIC ART, BEHEMOTH, ASGAARD, COLD PASSION

Już od dłuższego czasu w powietrzu unosiła się napięta atmosfera oczekiwania. Przyjadą? Jak zagrają? Będą bardzo źli? A może gdziekolwiek spojrzą - to miejsce skuje piekielny mróz? Te i setki innych pytań cisnęły się na usta każdego black maniaka, który w piątek 13-tego zjawił się przed Rivierą. Tuż przed koncertem sypnęło śniegiem, a z północy powiało jak diabli. Coś się już dzieje... co bardziej niecierpliwi umilają sobie czas konsumując napoje wyskokowe i dekorują otoczenie kompozycjami z rzygowin i szkła. Inni próbują czym prędzej dostać się do środka, by być jak najbliżej swoich norweskich (i nie tylko) idoli.

Niestety, gdy ze sceny zaczęła wylewać się muzyka Riviera była wypełniona zaledwie w połowie i tym samym wiele osób ominęła przyjemność oglądania nowych nabytków Mystic prod. - COLD PASSIOM i ASGAARD. Ci pierwsi wypadli dość ciekawie, coś z pogranicza death metalu i gotyku(?), zagrali dynamicznie, ale jakby bez przekonania. ASGAARD natomiast nieco mnie rozczarował, skrzypkim, flet i kobitka grzy mikrofonie - to wszystko mogło wypaść dużo lepiej, poza tym grali zdecycdowanie za długo.

Klimat sczerniał już na dobre, gdy na scenę wkroczył BEHEMOTH -100% makijaż, odpowiedni ubiór (zajebista kolczuga Nergala), rytualne buchanie ogniem i rzeź... Znając dobrze cały materiał z "Pandemonic Incantations" rozpoznawałem utwory, ale komuś, kto słyszał te dźwięki po raz pierwszy, mogły się one wydać prawdziwą kakofonią. Liczne sprzężenia, piski i zgrzytania (zębów) na pewno nie polepszały czytelności odbioru. BEHEMOTH stawia na gęste gitary, jednak w takim miejscu jak Riviera nie można wydobyć z nich tego, co by się chciało. Mimo to, świetny występ. Były najlepsze utwory z III LP., były też starsze, no a pod sceną rozpętało się prawdziwe piekło.

Ponad 600 osób, które już w komplecie, cisneły się w Remoncie oczekiwało na "danie główne", "gwóźdź programu" czy "gwiazdy wieczoru" jak kto woli. LIMBONIC ART chcąc zwiększyć napięcie i trochę zestresować fanów nie pokazywał się na scenie chyba ze 20 minut. Co chwila natomiast pojawiał się Michał Kraszewski, by uspokajać wściekły tłum. Słyszeliście kiedyś o tym by jeszcze przed występem gitarzyście pękła struna? No tak, te napięcie udzielało się wszystkim (nawet strunie).

Wreszcie słychać intro z "In Abhorence Dementia" i zaczyna się uczta. Norwedzy grają jako trio, oprócz Daemona i Morpheusa, klawisze obsługuje jakaś niepiękna kobieta, a perkusją zajął się automat. Makijaże a'la IMMORTAL, rozwiane włosie, nieco wyciągnięte już leginsy, diabelskie spojrzenia. Po raz pierwszy w kraju gdzie, urodził się pan papież gra Norweski zespół black metalowy. Dla mnie bomba! Brzmienie dużo bardziej klarowne i przystępniejsze w odbiorze niż u poprzedników. Ważną rolę odegrały klawisze, które współbrzmiąc ze ścianą gitar i duetem wokalistów oddawały atmosferę piekła. Ciekawostką jest to, że momentami śpiew a'la stary Wiking leciał z playbacku, ale to szczegół. LIMBONIC ART zaprezentował się tak jak należy - szybko, melodyjnie i po diabelsku. Grali głównie utwory z II krażka, także kawałek, który jest tylko na wersji winylowej - bardzo, bardzo fajny. Podczas występu Norwegów usadowiłem się "po drugiej stronie", skad miałem doskonały wgląd w sytuację pod sceną. Byłem na wszystkich koncertach organizowanych przez Vox Mortiis, ale czegoś takiego wcześniej nie widziałem. Pierwsze dwa - trzy metry ludzi dosłownie wrzały, na nic nie zdały się barierki, linki i inne zabezpieczenia. Tłum napierał tak okrutnie, że ochroniarze musieli mocno trzymać głośniki sunące do przodu wraz z ludzką masą i jak to zwykle bywa z dziką pasją wyżywali się na nieszczęśnikach, którzy zostali katapultowani z tłumu pod nogi muzyków. Delikwenci ci dostawali lanie, a nastepnie w expresowym tempie opuszczali lokal. Zawwsze wiedziałem, że ochroniarze to sadyści, którzy przychodzą na takie imprezy żeby troche poznęcać się nad publicznością, w każdym razie pod koniec koncertu na scenie było ich znacznie więcej niż muzyków. Ode mnie dla was panowie FUCK YOU!.

LIMBONIC ART grał grubo ponąd godzinę, były bisy, oklaski, harcerze wręczyli kwiaty, a prezydent miasta pogratulował udanego wystepu. Dołączam się do gratulacji. Podobno dzień później w Mega Clubie w Katowicach było 1000, a może tylko 666 razy lepiej? Mimo drobnych niedociągnięć organizatorów (sporo osób pozostało przed wejściem bez biletów) dwóm Michałom należą się brawa za ofiarność i odwagę. Oby było to impulsem dla innych i symbolem otwarcia się naszej sceny na cztery strony świata. Amen.
Przemek Popiołek